, 18 sierpnia:
Wstajemy o 0520, żeby wyruszyć przed 6-tą. Guzik, tzn. nic z tego. Mgła na 100 m. Spokojnie – mamy czas. Po śniadanku, o 1015 uruchomiliśmy silnik i w ciszy ruszyliśmy na trasę VI etapu naszej klubowo-sympatycznej wyprawy. Mamy niezły wiatr, szkoda, że tylko własny, cholerka. Żagle zostały nietknięte. Wieczorem tym sposobem dopłynęliśmy na koniec świata – do Finisterra. Poszliśmy z pielgrzymką do latarni morskiej. Owszem, ładna. Ot, po prostu na końcu hiszpańskiego świata.
Poniedziałek, 19 sierpnia:
W Finisterra całą noc pilnowaliśmy cum, bo staliśmy przy pirsie rybackim. Skok wody o 3,5 m nie pozwolił wszystkim na smaczne chrapanie. Udało się i nie zawiśliśmy na sznurkach. Po porannych, typowych dla tamtego rejonu, mgłach odpaliliśmy silnik i ruszyliśmy dalej. Równy rytm nadawany przez jachtowego Ursusa nieco uśpił załogę. Ale nie wszystkich. Równo o 1200 Maciek wygłosił okolicznościowy wierszyk i zaintonował sto lat. Okazało się, ze akurat mam imieniny. Spełniliśmy toast dwoma butelkami szampana. Tymczasem wiatr nie próżnował. Wzmagał się. I na dodatek wzmagał się z bardzo nieprawidłowego kierunku. I tak wzmagał się i wzmagał, aż doszedł do 7 B. Chcieliśmy go przechytrzyć i zmienialiśmy kurs z 330 na bardziej w prawo, ale skubany nie dał się – wiał równo w sztag. Przydały się sztormiaki i kalosze – nieźle nas zmoczyło. Dla niektórych z załogi było to pierwsze takie doświadczenie. Z oświadczeń wynika, że podobało się. Żagle zostały nadal nietknięte. A Ursus miarowo pyrkał sobie. I tak pyrkając, o 2220 stanęliśmy w marinie w La Coruna. Oczywiście spełniliśmy toast „za cudowne ocalenie”.
Bolek