Wtorek 22 maja cd.
Gorący wyż i nam się daje we znaki. Po jachcie nie chodzimy już zakapturzeni. Co bardziej odważni ściągają nawet kurtki, precz poszły kalesony i waciaki. Przyjazny wiaterek z kierunków północnych leniwie pcha nasze trzy żagielki do przodu. Opalamy nasze blade twarze. Przepastny wszechświat norweskich wód w tych szerokościach geograficznych niepokojony jest przez pewne nieregularności. To niezliczone ilości wysp, wysepek i skałek. Przepłynęliśmy przez sam środek kilku archipelagów ocierając się niemal o wystające zewsząd macki wodorostów, ominęliśmy wystające ledwo nad wodę lub skryte tuż pod jej powierzchnią kikuty niedorobionych lądów. Ciekawie by to wyglądało, gdyby nie było wody. szybowalibyśmy wówczas tuż nad i tuż obok skalistych szczytów niskich pasm górskich. Tuż po północy odważnym manewrem w poprzek archipelagu podłużnie ukształtowanych skalistych wysepek zdobyliśmy uśpiony porcik Solfjellsjøen (o dziwo tym razem tylko ostatnie „o” jest przekreślone). Zdobyliśmy podstępem czterocyfrowy kod do domku klubowego i do toalet, ale rzeczywistość okazała się okrutna. Kod był prawidłowy (2065), ale jak go użyć? To będzie zagadką na którymś z Czwartków Klubowych. Nam się przez przypadek udało w ostatniej chwili…
Środa 23 maja.
Flauta. Słoneczko daje równo. Od rana (czytaj „jak zwykle nie wcześniej, jak po 1200”) zamieniamy się w motorówkę, jedynie, dla zachowania twarzy nieustraszonych żeglarzy, postawiwszy grota. Przestwór norweskich wód z tymi jego wysepkami jest naprawdę zadziwiający. Płyniemy jakbyśmy byli jednocześnie w szwedzkich szkierach w pobliżu Nynashamn i Sztokholmu, jednocześnie na Alandach, jednocześnie na Kornatach w Chorwacji i jednocześnie na wyciągnięcie ręki mając ośnieżone Alpy. Szkoda, że Państwo tego nie widzicie! Przeżycia estetyczne, owszem, są ważne, ale przecież pod nami kłębią się różne stwory. Postanowiliśmy zmierzyć się z nimi. Banał! W ciągu zaledwie pół godziny, łącznie z przyszykowaniem narzędzi, wyciągnęliśmy dwa czarniaki, dwa dorsze, w tym jeden o długości całkowitej 70 cm, i wiaderko, które chciało nam cichcem samotnie odpłynąć. Poświęcenie załogi było pełne. Stanąwszy przy jakimś półprzemysłowym pomoście, wśród beczek po benzynie Jacek rozniecił ogień w kuchence na propan-butan, ja wyciągałem flaki, Ania filetowała. Problemem stał się brak mąki. Ale co to za przeszkoda dla Krzyśka? Po prostu zatrzymał pierwszy z brzegu samochód, który na przednim siedzeniu wiózł worek z mąką. Przecież Norwedzy zawsze wożą ją na przednim siedzeniu, prawda?. Kazał odsypać trochę i po kłopocie. W ferworze walki zapomniał o jajach, które leżały obok, i które też by się przydały. Smażone ryby same wpadały nam do gąb. Wieczorem, czyli zdecydowanie jak zwykle po północy, przepłynąwszy niezmąconym żadną falką przestworzem, stanęliśmy w marince Igerøy na wyspie Vega. „O” w tych pogańskich nazwach są prawie zawsze przekreślone, więc jak nie będą, to wówczas będę o tym przypominał. W Igerøy jest przekreślone, więc nie przypominam.