Jak już pisałem, Reine na Lofotach zdobyliśmy o świcie. Po krótkiej drzemce (Remigiusz wykluczył śniadanie o 09.00) śniadanie i wymiana grota – nie wytrzymał na czwartym(?) ślizgaczu na liku przednim. Mamy zamiar go zreperować dla kolejnej załogi.
Około południa, po zakończeniu walki z grotem, szybkie naleśniki z serem oblane jogurtem – polecam, a potem piesza wycieczka. Celem był szczyt góry Reinebringer (wys. 666). Pierwsza część wiodła po schodach – 1850 stopni. Zdobyli to wszyscy. Potem, niestety samodzielnie, granią z przepaścią po obu stronach, czepiając się dłońmi kamieni osiągnąłem szczyt. Droga do niego to pestka – gorzej jest z powrotem, gdzie przyklejony do kamieni musiałem poruszać się tyłem, za każdym razem spoglądając, czy jest na czym but zaczepić. Przeżyłem.
W ciągu jednej godziny szczyt zdobyły cztery osoby (łącznie z mną). Spotkałem tam nawet z dwóch Czechów – Słowianie górą!
Podczas zejścia rozmawialiśmy z turystami. Kilka razy z Polakami – nasi górą.
Na dole, przy keji, małe co nieco w knajpce. Zamówienia oczywiście po polsku, bo kelnerem był polak. Podczas porannej wędrówki, w sklepie również obsługiwała Polka. Jesteśmy sporą częścią wśród norweskich mieszkańców.
Na koniec dnia, około 22.00, jeszcze tylko konieczny wypiek szarlotki spożywaną z kawą oczywiście (której nastał już koniec) oraz czterech bochenków chleba – ten z Polski właśnie się skończył. Potem plany na jutrzejszy dzień, gitara i lu lu.
Co nas jutro czeka, to się dopiero okaże.

Jacek