W Longyearbyen odwiedził nas niedźwiedź. Wybrał doskonały moment, jedyny, kiedy nikt akurat nie wsiadał na ponton z zapasami do przewiezienia na jacht. Po pierwszej serii z aparatu Jacek zgłosił przez radio wizytę nowego gościa w okolicy kempingu. Już po kilku minutach przyjechał człowiek Gubernatora i mogliśmy filmować, jak przypieka niedźwiedzie futro rakietami sygnalizacyjnymi (kolor czerwony – niebezpieczeństwo).
Dopiero wtedy Anieszka, siedząca w samochodzie nieopodal miejsca desantu drapieżnika, uwierzyła, że nasze okrzyki “Uwaga, niedźwiedź” nie były wynikiem zmęczenia po podróży i dobrego humoru. Wykonała wtedy, jako jedyna z załogi, zalecenie naszego nieobecnego tu, dobrego ducha, Igora. Powiedział on, żeby dzwonić do niego zawsze gdy mamy problem, ale jeśli spotkamy niedźwiedzia, to nie dzwonić, tylko sp…ylać.
Gdy miś, bogatszy o parę siwych i parę przypalonych włosów oddalił się w popłochu, wyszliśmy na ląd aby kontynuować aprowizację. W międzyczasie zebrał się spory tłum lokalesów. Niektórzy mieszkają w Longyearbyen 18 lat i nie mieli okazji zobaczyć niedźwiedzia.
W piątek o 1500 ruszyliśmy w drogę. Kierunek Ny Alesund, jedyne miejsce gdzie można uzupełnić wodę w zbiornikach. Po przebyciu 70 mil morskich i przebiciu się przez pak lodowy w towarzystwie S/Y Spirit One i innego jachtu, dopłynęliśmy do Ny Alesund, gdzie piwo w pubie jest tańsze niż w Warszawie, a woda pod prysznicem gorętsza od kawy Kapitana. Pod lodowcem Kongsbreen złowiliśmy lód do drinków i spotkaliśmy statek Polskiej Akademii Nauk, Oceanię.
Dziś t.j w niedzielę 31.07., po zatankowaniu wody i pobraniu pierwszych prób wody dla Uniwersytetu Wrocławskiego, planujemy opuścić to bardzo gościnne miejsce (w błysku fleszy pasażerów wycieczkowca, który zasłania nam słońce). Amundsen wyruszył stąd nad Biegun Północny. Naszym następnym celem jest London.
Adam Lenartowski